To była duża łódź, taki wielki ponton z motorem i popłynęliśmy w przestwór oceanu. Płaski jak stół, ogromny i ta woda, jak nie woda, bardziej lawa, bo przecież nie zwykła woda. Ta bliskość do tej niby wody, łódź płaska i brak horyzontu, bo ocean połączył się z niebem... Zupełnie jak u Mickiewicza, tylko my jedziemy tym wozem po wierzchu, prawie żadnego nurzania się nie ma. Wiedziałem, że pod powierzchnią życie wre, naoglądałem się filmów przyrodniczych i to wszystko miało się nijak do tej magmy, która nas otaczała. Wpłynęliśmy w leciutką mgłę, która zrobiła horyzont i dalej, ciągle szybko, bo delfiny zaraz powinny gdzieś tu być. I oczywiście były, bo lubią zabawę i podpływają do łodzi, jeden robi stójkę, inny udaje wieloryba (nie zdążyłem zrobić zdjęcia), a reszta pływa i oddychają. Tak oddychają jak ja, kiedy płynę krytą żabką, właściwie dyszą i ja dyszę w wodzie też. To niby oczywiste, bo przecież to ssaki i muszą się wychylić z wody, żeby zaczerpnąć powietrza, ale to dyszenie jest tak ludzkie, że aż dech zapiera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz