sobota, 11 maja 2013

Już nie chcę wiedzieć jak on się nazywa.

Nazywał się witlinek i właściwie było ich dwóch, a może dwie. Trzymały w zębach swoje ogony i lizboński kelner podał mi je na blaszanej tacce. Zamawianie dania było długie i beznadziejne. Próbowałem się od niego dowiedzieć jakie jest imię tej ryby po angielsku, a przecież znam tylko kilka ich nazw, więc i tak bym pewnie nie zrozumiał, nawet gdyby on to wiedział. Gdy załapałem, że to nie ma znaczenia od razu nam ulżyło. On poszedł po piwo, a ja mogłem rozmawiać z Kanadyjczykami, którzy przylecieli z Ottawy. Przedwczoraj byłem sprytniejszy i zażyczyłem sobie coś, co widziałem. Takie małe zwierzątka z czułkami. Były wielkości i kształtu jak 1 euro plus te czułki i do tego ryż. Bardzo smaczne. Warzywa dojadłem osobno później, bo oni raczej nie podają, zwłaszcza do prato do dia, czyli dania dnia. W ogóle to z warzywami było przez zały mój pobyt w Portugalii dziwnie. Tylko raz do obiadu dostałem sałatkę, a do śniadania zero zielonego. Przecież to śniadanie kontynentalne, twierdzili trochę zdziwieni moim pytaniem hotelarze. Myślę, że to zemsta Anglików, bo przecież oni wyspowi mają na śniadanie jaja, bekony, a my kontynentalni mamy taką namiastkę śniadania. Ja na śniadania przychodzilem z własną papryką i pomidorami. 

2 komentarze: