poniedziałek, 27 maja 2013

Czy chcesz mieć czyste ściany w domu swoim, czy nie?

Odpowiedź na pytanie tytułowe chyba nie do końca jest taka prosta i oczywista, bo za odpowiedzią powinny iść działania, a to nie zawsze jest łatwe, ale do rzeczy. W sobotę była majówka na Skarpie i zrobiliśmy (Smolna i Kwartał Muzyczny) koncert w wąwozie, który kończy się murem i bramą. I jak wszystkie mury i bramy w tym mieście, nad którymi nikt nie czuwa codziennie, były pomazane okropnie. Koncert udał się znakomicie, panie Maklakiewiczowe i dziewczęta z  Esmusa grały pięknie i bohomazy na bramie i murze nie obrzydzały nam słuchania muzyki. Zamieszczam dwa zdjęcia, a co z nich wynika i czy w ogóle coś z nich wynika, to dopiero pytanie.

środa, 22 maja 2013

Poruszone zdjęcia.

Koncert Grażyny Auguścik i Roba Clearfielda był piękny, dostarczył tak wiele wzruszeń, że aż poruszyl mi część zdjęć i tego się będę trzymał, jak ktoś się będzie czepiał, że znowu robię zdjęcia nieostre. Ogromne wrażenie robi na mnie zawsze współpraca muzyków, którzy siebie słuchają, dają drugiemu miejsce, nie walczą ze sobą i tak było wczoraj. Inne rodzaje sztuk tak nie mają, a jeżeli już, to sporadycznie. Reszta zdjęć są na fejsbuku:
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.10151651414812457.1073741829.197254032456&type=3




wtorek, 21 maja 2013

Krytykiem teatralnym nie zostanę, nie ma szans.

Chciałem napisać recenzję teatralną z Fabryki grochu, która miała miejsce w niedzielę w salonie na Smolnej. Takie czytanie róznych rzeczy, bo Brecht, Gałczyński i Gała przez aktorki i poetę. I jeszcze Mercedes grała Bacha. Miała być recenzja, analiza i w ogóle wiwisekcja i okazuje się, że nie potrafię. Nie umiem tego rozebrać na części, bo mi się po prostu podobało i mogę tylko zaprosić tych, którzy czytają mojego bloga na strony fejsbukowe do oglądania zdjęć, a zapraszam zdjęciem Pani Asji, która radośnie wszystkich informuje, że już koniec przedstawienia:
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.529705610408568.1073741829.101465709899229&type=3&uploaded=23

piątek, 17 maja 2013

Klaskali


Lądujemy w Warszawie, a oni klaszczą. Przecież to jest passe i wiocha kompletna, wiec nie klaszczę i trochę odczuwam zażenowanie. W Lizbonie klaskania nie było, a w Warszawie tak, bo ziemia ojczysta, jesteśmy wsród swoich i rzucało nami mocniej, więc i radość z udanego lądowania większa, bo się udało i nic już nam nie grozi. Od tygodnia chodzi mi to po głowie i na początku było zażenowanie, a teraz myślę, że czepiam się bez sensu. Jak ludzie chcą, to niech klaszczą, jak się cieszą, że przeżyli, niech dadzą wyraz temu szczęściu, może następnym razem jak bedą takie turbulencje, to też będę klaskać...
Po wylądowaniu idę po bagaż i oglądam najdłuższą, bezsensowną reklamę być może na świecie (kolega mi o niej mówił i wiem, czego się spodziewać). Lotnisko Chopina pokazuje na bardzo długim zdjęciu jakie jest. Możesz przejść 50 metrów i sprawdzić, czy to co widzisz na zdjęciu jest prawdą, tylko po co, nie wiem. Są takie łamigłówki, znajdź 10 szczegółów, którymi różnią sie 2 zdjęcia, może to o to chodzi?
Czekam na bagaż przy transporterze. Kilka osób stoi obok siebie 3/4 metra od maszyny, wygodnie, spokojnie czekamy na walizki i nagle w ten luz ładuje się wielki facet i zasłania nam cały świat i już nie jest tak fajnie jak było przed chwilą. I jak walizy przyjechały to trzeba go było przeprosić, przesunąć... 
Wracam do klaskania i obiecuję sobie, że nie będę nas Polaków dzielił na klaszczących i nieklaszczących. Nie dzielmy się, nie przyklejajmy sobie łatek lepszych i gorszych ludzi, fajniejszych i fajnych mniej. Nie będę się rozpędzał, bo zaraz popadnę w konflikt polityczny, a tego bardzo nie chcę. 

sobota, 11 maja 2013

Już nie chcę wiedzieć jak on się nazywa.

Nazywał się witlinek i właściwie było ich dwóch, a może dwie. Trzymały w zębach swoje ogony i lizboński kelner podał mi je na blaszanej tacce. Zamawianie dania było długie i beznadziejne. Próbowałem się od niego dowiedzieć jakie jest imię tej ryby po angielsku, a przecież znam tylko kilka ich nazw, więc i tak bym pewnie nie zrozumiał, nawet gdyby on to wiedział. Gdy załapałem, że to nie ma znaczenia od razu nam ulżyło. On poszedł po piwo, a ja mogłem rozmawiać z Kanadyjczykami, którzy przylecieli z Ottawy. Przedwczoraj byłem sprytniejszy i zażyczyłem sobie coś, co widziałem. Takie małe zwierzątka z czułkami. Były wielkości i kształtu jak 1 euro plus te czułki i do tego ryż. Bardzo smaczne. Warzywa dojadłem osobno później, bo oni raczej nie podają, zwłaszcza do prato do dia, czyli dania dnia. W ogóle to z warzywami było przez zały mój pobyt w Portugalii dziwnie. Tylko raz do obiadu dostałem sałatkę, a do śniadania zero zielonego. Przecież to śniadanie kontynentalne, twierdzili trochę zdziwieni moim pytaniem hotelarze. Myślę, że to zemsta Anglików, bo przecież oni wyspowi mają na śniadanie jaja, bekony, a my kontynentalni mamy taką namiastkę śniadania. Ja na śniadania przychodzilem z własną papryką i pomidorami. 

środa, 8 maja 2013

Klasyka jednak była i fado jeszcze raz.

Wczoraj napisałem, że klasyki nie było w klubach i to była prawda, ale mój gospodarz hoteliku w którym pomieszkuję mnie zaskoczył. Jak mu powiedziałem, że fajnie, że żywa muzyka to on na to, że Chopin, Vivaldi, Paganini to jest muzyka, a tamto to.... i tego to już nie zrozumiałem. Zaprowadził mnie do kanciapy, gdzie w telewizorze włączone Mezzo i właśnie pianista grał koncert Chopina. To jest fajny, chociaż specyficzny facet, bo wrzeszczy i chyba nie do końca jest zadowolony ze swojego pomocnika, ale muzykę lubi i fotografuje i na mnie też wrzeszczy, żebym przyszedł po wodę na herbatę. I jeszcze dorzucam kilka zdjęć z wczorajszego fado, bo ciągle jestem jeszcze pod wrażeniem pięknego występu. I jeszcze taki przykład jak oni grają niekoniecznie fado:
http://www.youtube.com/watch?v=6A8h29OSPCM






Delfiny oddychają

To była duża łódź, taki wielki ponton z motorem i popłynęliśmy w przestwór oceanu. Płaski jak stół, ogromny i ta woda, jak nie woda, bardziej lawa, bo przecież nie zwykła woda. Ta bliskość do tej niby wody, łódź płaska i brak horyzontu, bo ocean połączył się z niebem... Zupełnie jak u Mickiewicza, tylko my jedziemy tym wozem po wierzchu, prawie żadnego nurzania się nie ma. Wiedziałem, że pod powierzchnią życie wre, naoglądałem się filmów przyrodniczych i to wszystko miało się nijak do tej magmy, która nas otaczała. Wpłynęliśmy w leciutką mgłę, która zrobiła horyzont i dalej, ciągle szybko, bo delfiny zaraz powinny gdzieś tu być. I oczywiście były, bo lubią zabawę i podpływają do łodzi, jeden robi stójkę, inny udaje wieloryba (nie zdążyłem zrobić zdjęcia), a reszta pływa i oddychają. Tak oddychają jak ja, kiedy płynę krytą żabką, właściwie dyszą i ja dyszę w wodzie też. To niby oczywiste, bo przecież to ssaki i muszą się wychylić z wody, żeby zaczerpnąć powietrza, ale to dyszenie jest tak ludzkie, że aż dech zapiera.













Znalazłem Kwartał Muzyczny

Już dawno po północy, a ja muszę to napisać, bo swoje obowiązki znam. Przyjechałem z powrotem do Lizbony i wyszedłem napić się czegoś, bo suchość itd. I nagle znalazłem się w środku dzielnicy imprezowej, gdzie w każdym prawie miejscu była żywa muzyka. Grali fado, jazz, rock, blues, ballady, samby, prawie wszystko bo klasyki nie. Grali Hoochie Coochie Man i inne radosne kawałki, a ja błąkałem się jak ta zazdrosna sierota pomiędzy chłopakami z gitarami na plecach i całą zgrają innych złaknionych piwa i dobrej zabawy. Spędziłem najwięcej czasu w Adega Machado, gdzie Marco Rodriguez śpiewał i grał na gitarze (to ten w środku), a jeszcze dołączyła jedna kobitka, a później druga i to była uczta. Jutro trochę wcześniej tam lecę.













wtorek, 7 maja 2013

Pięknie jest.

Mój kierownik zakazał mi jechać do Algarve, bo tam nic ciekawego, tylko pola golfowe, a z drugiej strony Pani Basia kazała jechać do Lagos. Postanowiłem przyjechać tu na krótko i dzisiaj byłem na Przylądku Świętego Wincentego, który jest najdalej wysuniętym miejscem Europy na południowy zachód. To jest trochę niezrozumiałe, bo są miejsca wysunięte dalej na południe i na zachód osobno, ale Święty Wincenty jest w obie te strony razem najlepszy i ja tam byłem. Śmieszne jest to miejsce, bo dojść za daleko nie można, a przed latarnią morską bazar jak na Krupówkach, swetrami, skorupami i innym badziewiem handlują. Całe szczęście, że widoki są piękne, bo nie miałbym się jak wytłumaczyć z samowoli. Jeździłem autobusem i autostopem i ta fajna, portugalska para przywiozła mnie z Sagres do Lagos.




niedziela, 5 maja 2013

A chłopi w karty grają.


- Czy jest tu coś jeszcze oprócz kościoła? - pytam hotelowego recepcjonisty w Alcobaça.
- Nie ma nic.
Wychodzę na zewnątrz i nad miastem góra, a na jej szczycie ruiny zamku. Poleciałem, obejrzałem i donoszę, że ruiny są i mają pewnie z 1000 lat, ale są marne i wyglądają dobrze tylko dla takich wariatów jak ja. Kocham te zamki, ktore są na prawie każdej porządnej górze w Portugalii. Surowa przydatność, bezozdobnikowa forma, czyste piękno. Podobnie mam przed romanską katedrą w Coimbrze, czy w monumetalnym monastyrze w Alcobaça. Styl manueliński jest oczywiście piękny, ale nie wywołuje u mnie tylu wzruszeń, chociaż nieukończona kaplica w Batalsze jest bardzo piękna i tak samo grobowce tutejszych Romea i Julii, czyli króla Pedro i w jego ukochanej Ines w Alcobaça. Jednym słowem co piękne, to piękne i już. I jeszcze akwedukty o których myślałem, że tylko w czasach imperium rzymskiego powstawały (braki w historycznym wykształceniu). W Pegoes wzniesiono takowe w XVII wieku i ganiałem po nich i wokół i mało się na autobus nie spóźniłem.
I obok tych wszystkich cudowności chłopi w w knajpie w karty grają i wrzeszczą tak, że się zupy w spokoju nie da zjeść.